środa, 28 grudnia 2011

w obliczu Nowego Roku

Nie wiem, o czym rozmyślasz Ove, gdy nadchodzi Sylwester, a tuż za nim kolejny Nowy Rok, ta sztuczna granica między przeszłością a przyszłością, świadcząca jedynie o bezustannym starzeniu się świata... Nas...
Ja, jak co roku, rozmyślam o ludzkim umyśle, o tej niezwykłej koronie naszego jestestwa wysadzanej mniej lub bardziej szlachetnymi kamieniami. O zwoju neuronów, precyzyjnej siatce połączeń, dzięki której nie tylko żyjemy, ale tworzymy swoje życie wedle skomplikowanych wzorów i kodów rozpoznawanych w sobie. Myślę o tej niezwykle skomplikowanej maszynerii, szarym zgromadzeniu komórek uformowanym w liczne zwoje, zagięcia i pofałdowania. Zapytasz może, dlaczego własnie o tym rozmyślam u progu kolejnego roku? Co to za dziwactwo rozgościło się we mnie?
To proste. Na co dzień nie doceniamy tego wielkiego wszechświata, który nosimy w sobie, bogatego w emocje, myśli, pragnienia, marzenia. Nie przychodzi nam do głowy, by tę potężną w możliwości a jednocześnie niezwykle kruchą świątynię rozkoszy i bólu; to sedno, które stanowi o naszym wielkim i małym ja - wielbić, a jego istnienie, raz na jakiś czas, odpowiednio uczcić. Nie przychodzi nam nawet do głowy, by wyrazić jakąkolwiek wdzięczność za to bogactwo, które nosimy w sobie, dzięki któremu odżywiamy swoje świadome istnienie i nadajemy mu niepowtarzalny koloryt.
Najcudowniejsza w mózgu jest jego genialna zdolność wyobraźni i abstrakcyjnego myślenia, tworzenia zjawisk, których mózg nigdy nie zarejestrował w rzeczywistości. Od urodzin do śmierci prowadzimy za jego pomocą swoisty, nieprzerwany monolog z samym sobą, niejednokrotnie uważając, że jesteśmy dla siebie najciekawszymi i najbardziej inteligentnymi rozmówcami. Kto wie, czy ostatecznie nie jest to prawdą.
W jednej chwili nasz mózg potrafi być pustym krajobrazem, po którym hula wiatr wyobraźni. To w niej umysł narysuje sobie dokładnie wszystko, co chce (a czasem i to, czego nie chce) i w niej to, co wyobrażone realnie odczuje, by już w następnej chwili stać się zatłoczonym barem, w którym każdy z gości chce dodać swoich pięć groszy zarówno na ważny, jak i błahy temat. Nasz mózg, to prawdziwy gabinet luster, gdzie dramat miesza się z komedią, a jednocześnie w ułamku sekundy potrafi głęboko zamyślić się nad sensem egzystencji. Bywa, że jest uparty i nieprzejednany jak osioł, albo dla odmiany - potrafi być radośnie zmysłowy, bystry i swawolny.
Mój mózg uwielbia zapach nowych książek i frezji, choć ceni także pocałunki. Smak truskawek uruchamia w nim całą lawinę wspomnień, a wszelkie wędrówki po nieznanych okolicach czynią w moich neuronowych synapsach prawdziwe poruszenie. Do niego przyczepiają się takie a nie inne melodie i obrazy, i tylko określone wzruszenia wprawiają mnie w niekłamany zachwyt.
W przypływie corocznej refleksji zastanawiam się, dlaczego zostaliśmy wyposażeni w narząd - mimo całej swej maestrii - niedoskonały, pozostający pod wpływem emocji, hormonów, leków, genów, osobistych tragedii, co świadczy również o tym, jak bardzo jest słaby i podatny na wszelkie wpływy, a jednocześnie potrafi sobie wyobrazić, bądź - w znany tylko sobie sposób - przeczuwać stan doskonałości i absolutnego szczęścia, jako najwyższej i jedynie słusznej racji bytu. Zadaję sobie pytanie, dlaczego potrafi w mgnieniu oka oddać swoją władzę nad światem, którą sobie na co dzień i od święta bezczelnie uzurpuje, bo gdy przychodzi strach i niepokój bez oporu rzuca się w otchłań rozpaczy i bezsilności.
I dlaczego, pod koniec każdego roku, gdy kolejność cyfr popycha linearny czas do przodu, człowiek składa sobie obietnice, że nad pewnymi aspektami życia zapanuje, niektóre udoskonali i rozwinie, niektórych postaw zaniecha, a mimo to wciąż mu się to nie udaje, albo udaje w stopniu mocno niezadowalającym.
A może jest tak, że niczego nie należy sobie obiecywać, niczego przyrzekać, żadnych przysiąg nie składać i tak jak mówił Reiner Maria Rilke w swojej "Dziewiątej elegii": "Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno (...), powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom nie marzyło się nigdy."
Tylko tyle. Po prostu być i nadawać sobie i wszystkiemu wokół właściwe imiona; dokładnie tak, jak je rozumiemy i czujemy. Może to wystarczy, by w kolejnym roku jeszcze bardziej być sobie samemu przyjacielem, a to przecież niezbędny warunek, by wychodzić z otwartą głową do całego świata i ludzi.
Na długie dni pozostać z pęczniejącym uczuciem wdzięczności, że się własną głowę posiada, że wciąż, nieuszkodzona zajmuje koronne miejsce na karku; że z kolejnym rokiem przybędzie jej bezcennej świadomości, tego niezwykłego daru, którego nie posiada ryba, mrówka ani kret.
Zatem, drogi Ove, w Nowym Roku kochaj swój umysł bezustannie i uważnie. To jedyne złoto, które naprawdę posiadasz. Niech cieszy Cię wszystko, co z niego pochodzi i w nim zostaje przetworzone. Niech stale się rozrasta i ubogaca, niech rosną w nim kwiaty i kwitną owocowe drzewa. Niech sprzyja wszystkim swoim, czyli Twoim decyzjom!

środa, 21 grudnia 2011

Okołoświątecznie

Myślałam o tym, żeby napisać Ci, jak bardzo nie lubię świąt.
Że przeraża mnie to czyste szaleństwo, kiermasz kiczu, narastający obłęd w oczach ludzi robiących przedświąteczne zakupy, ten wielki komercyjny show i nieproszony na domowe salony Kevin. Chciałam załkać Ci na ramieniu i wytoczyć kilka łez, które z makijażem spłynęłyby na Twoją koszulę, zdobiąc ją w barwne esy-floresy. Chciałam zalamentować rozdzierającym głosem, że z każdym rokiem święta stają się jeszcze większym zaprzeczeniem świętości, która w ciszy ma się rodzić... A tu niby jak ma się rodzić, kiedy prezenty trzeba kupować, bo przecież każdy ich oczekuje, nawet jeśli temu zaprzecza, bo trzeba najpierw porozjeżdżać przeładowanymi wózkami rozgorączkowanych ludzi w supermarketach, a później nagotować, napiec i urobić się po pachy, by przez trzy dni z rzędu z kolei nie robić nic, tylko na łonie rodziny i wszelkich zaprzyjaźnionych bliskich udawać radosnych i szczęśliwych. Że czymś właściwym jest i oczywistym wejść w ten tłum owiec, inaczej będzie się wyklętym z najbliższej społeczności, jako skończony dziwak i snob.
I chciałam to jakoś usprawiedliwić, tę moją dzikość serca, mówiąc Ci, że sama idea świętowania wtedy, gdy ogłasza to kalendarz, budzi we mnie wielki sprzeciw. Coś się we mnie buntuje, coś krzyczy doniosłe, choć bezdźwięczne NIE! Bo moje serce wyznacza mi inny rytm na święto, zabawę, radość, śmierć, życie, narodziny. Wszystko inaczej, nie tak, nie co roku, bez powtarzania zaprogramowanej uroczystości i nie zawsze o tej samej porze.
Ale nie załkam. Zadowolę się myśleniem, że Boga bawi ta - nomen omen - szopka na Jego cześć. Albo - co jest najbardziej prawdopodobne - ze stoickim spokojem znów przyjmie to, co stworzeniu roi się na Jego temat. Bo myślące stworzenie nadal woli go oglądać pod choinką jako małe dziecię: nieporadne, słodkie takie, bo małe i właściwie całkowicie zależne od człowieka. Bóg, po całym roku oczekiwania - nareszcie oswojony i ujarzmiony! Można przyjąć Go w swoje skromne progi i ugościć! Raz w roku, to chyba dość często, jak myślisz?
W te święta zamierzam patrzeć na wszystko z pozycji psa merdającego ogonem, nieruszającego się ze swojego posłania.
To dobry punkt siedzenia.
Tak myślę.

sobota, 17 grudnia 2011

Złudzenia

Skoro nie chcesz mnie zanudzać treścią wspomnianego snu (nie podejmę się gry z Twoją przekorną wypowiedzią, że ów sen wywołałby we mnie ziewanie), który śni Ci się raz na ruski rok (interesujące, dlaczego tak rzadko...) nie pozostaje mi nic innego, jak skupić się nad kwestią złudzeń, jak się okazuje różnie interpretowanych.
Nie wiem nic o powszechności tego zjawiska wśród ogółu ludzi. Nie prowadzę żadnych badań w tym względzie, a i sama ludzkość w swojej anonimowości niewiele mnie obchodzi. Interesuje mnie pojedynczy człowiek, a tych jest zbyt dużo, ich jakość zbyt różnorodna, by sprowadzać wnioski do wspólnego mianownika. Mogę coś powiedzieć o sobie i w zasadzie tylko o sobie.
Dobrze jest nadać słowu "złudzenie" jednoznaczne znaczenie. Dla mnie to nic innego, jak nadbagaż ulotnej nadziei; pobożne życzenia względem czegoś i kogoś; oczekiwania, że będzie tak, jak sobie wyobrażamy i nieuzasadniona wiara, że to, co chcemy, by się stało, będzie dobre/słuszne/pozytywne nie tylko dla nas, ale i dla innych. Czyli myślenie również za innych. Złudzenie jest produktem naszego ego, o tyle mylącym, że u niektórych przybiera ono bardzo subtelną formę, pełną tzw. wyższych, wysublimowanych uczuć i szlachetnych intencji.
Teraz załóżmy, że oto Ty, Ove jesteś odbierany przeze mnie przez pryzmat moich pozytywnych złudzeń. Niech to będzie taki eksperyment myślowy, przykład zastępczy. Robisz bądź mówisz mi coś miłego, fajnego, coś, co mi się podoba, co mnie ujmuje, łechce moją kobiecą próżność itd. A ja nie poprzestaję na tym, żeby tylko przyjąć to do wiadomości, ja buduję na tym wydarzeniu prawie pewną, wziętą gdzieś z wysokiego sufitu treść o Tobie. Że skoro coś takiego zrobiłeś/powiedziałeś, to zdecydowanie musisz być wspaniałym, szlachetnym, ujmującym człowiekiem w ogóle, a w szczególności wobec mnie. Oczywiście od teraz chcę, by tak było częściej, podoba mi się to, zaczynam tego mniej lub bardziej świadomie oczekiwać. I co się dzieje, gdy Ty karmisz mnie przez jakiś czas swoim uroczym wizerunkiem, a potem, nagle (lub nie nagle) przestajesz już taki być. Masz do tego prawo, jakikolwiek powód by się za tym nie krył. W takim razie, czy to znaczy, że mnie okłamałeś? Że oszukiwałeś mnie? Że pozwalając mi tak myśleć, jesteś teraz odpowiedzialny za moje złe samopoczucie? Widzisz tę bzdurę? To ja sama siebie okłamałam. To niestety świadczy tylko o moim braku wyobraźni, wręcz głupocie, że pozwoliłam sobie na takie myślenie. Pozwoliłam złudzeniu żyć i rozrastać się we mnie. To najprostszy przykład, oparty na zwykłej relacji międzyludzkiej. Takich oczekiwań, nadziei, wiary człowiek może produkować całe mrowie względem różnych dziejących się rzeczy. Dotyczy to naszej pracy, w niej - zarobków, awansów, kariery, szefa, współpracowników; ludzi z codziennego życia - dzieci, rodziców, przyjaciół, kochanków, małżonków, kolegów. Również własnych talentów, czy umiejętności - najchętniej oczekujemy z nadwyżką, że z czymś sobie poradzimy, tylko dlatego, że tak chcemy, tego pragniemy, a rezultaty, cóż, mogą być różne.
Bo rzeczy i ludzie, są tacy, jacy są. Ani dobrzy ani źli. Ani cudowni ani beznadziejni. Oczekując od nich, że będą takimi, jakimi ich sobie wyobrażamy, krzywdzimy zarówno ich i siebie, choć siebie bardziej. Jeszcze raz powtórzę - rzeczy i ludzie są, jacy są, w danym momencie, tu i teraz, nie wcześniej i nie potem. Ani gorsi ani lepsi. Są. Po prostu. I takimi ich należy brać, bo są najprawdziwsi w tym jedynym, aktualnym momencie. Bo, na ich obecną chwilę, na tę konkretną prawdę o nich pracowały setki tysiące minionych minut, w nich ludzi, z którymi się stykali, a których nie znamy, zdarzeń, myśli i emocji, o których nie mamy pojęcia. Zatem, jak możemy cokolwiek zakładać, cokolwiek wiedzieć na pewno o danym człowieku?
Dlatego wszystko, co ponadto, co dopowiedziane gdzieś na boku, porównane z jakimiś własnymi doświadczeniami, czy podobnymi (charakterem, sposobem bycia) ludźmi, jednym słowem - co dowyobrażone - jest złudzeniem. Albo uprzedzeniem, które jest negatywną formą złudzeń. A wyciąganie wniosków z czegoś tak ulotnego, jak złudzenie to już ściąganie na siebie nieszczęścia.
To przekłada się na całą jakość życia, bo gdy już coś takiego wiem i rozumiem, nie przyjdzie mi do głowy, żeby szukać uogólnień w wydarzającym się wokół mnie świecie. Nie pozwolę sobie na generalizowanie względem żadnej danej grupy ludzi. Nie przejdzie mi przez gardło, że wszyscy faceci to świnie, a większość kobiet, to głupiutkie blondynki. Nie poczynię żadnych założeń względem danego człowieka, tylko dlatego, że coś tam mi się roi i wydaje. I właśnie takie podejście do życia nie pozwoli mi na to, by stać się cyniczną, wyrachowaną osobą, choć niektórym się wydaje, że rezultatem braku złudzeń jest właśnie... cynizm. Każde zjawisko, każdy człowiek, każda wydarzająca się rzecz jest inna. Wiem, że w każdym momencie muszę odpowiedzieć na coś/kogoś teraz, na tę konkretną chwilę i sytuację; nie na człowieka, jakim ktoś był choćby wczoraj lub w moim wyobrażeniu - powinien być. Czy to coś wielkiego? Mądrego? Raczej nie. To jest zwyczajna uczciwość względem siebie, a przy okazji innych. O ileż prościej wyglądałoby życie, gdyby ludzie zechcieli widzieć rzeczy takimi, jakimi są. O ileż mniej nieporozumień i poczucia, często wydumanej krzywdy.
Czym zatem są dla Ciebie złudzenia, skoro widzisz w nich jakiś sposób na zachowanie serca, tego czującego naczynia, w którym chcemy gromadzić i pielęgnować ludzkie odruchy, przynależne i tożsame - jak słusznie zauważyłeś - nie z nieboszczykiem, a żywym człowiekiem?

czwartek, 15 grudnia 2011

Z wizytą u Freuda

Jak Ty wspaniale śnisz, Ove. Czerwony kabriolet i kury... Salvador Dali miałby już powód do zamalowywania kolejnego płótna. Kryzys wieku wczesnośredniego uderzający w kurzą ślepotę oznacza - niech no chwilę pomyślę... - utratę wszelkich złudzeń, co do istoty samego życia (wszak ani jajko ani kura nie były pierwszymi), wobec prawdziwej natury kobiet/namiętności/seksu (ta wymowna czerwień kabrioletu...) i nietrwałości rzeczy materialnych (domu i samochodu rachityczny wiek). Wszystko to układa się w zgrabną całość obejmującą umysł pewnego mężczyzny, który dociera do ściany, do kresu żelaznej, pewnej niezbitych racji logiki. Ścianą w tym wypadku mogłyby być podwórkowe kury. Głupie, z punktu widzenia krytycznego kantowskiego rozumu, w którym modeluje się a priori swój stosunek do istniejących zjawisk. Ale czy one są naprawdę takie głupie? Popatrz, nie uciekają wtedy, gdy mogą, kiedy spokojnie wiodą życie kur przydomowych; szczęśliwych, że dom - choć podupadający, dziurawy i nie wznoszony zgodnie z najnowszą architektoniczną modą - stoi i zapewnia im poczucie trwałości i stabilności. Za to, gdy ktoś zburzy im porządek dnia, przemebluje podwórko a potem zabroni ucieczki z miejsca, które oswojonych kątów już nie przypomina, zrobią wszystko, by zewrzeć szyki i z grzecznych kur wbić się w buty doświadczonych recydywistów. Czy to Ci czegoś nie przypomina? Nas, ludzi, rzekomo inteligentniejszych od kur?
Nie, oczywiście że nie musisz mi od razu dziękować, kwiatami obdarowywać za tak celną diagnozę, pod którą podpisałby się sam doktor Freud. Wiesz, że dla Ciebie wespnę się na szczyty wszelkich swoich możliwości i talentów.
Zapytujesz uprzejmie o jakość i treść moich snów. To temat rzeka, nie wiem, czy ostatecznie nie będziesz zły, że wywołałeś wilka z lasu. O snach to ja mogę rozprawiać długo i zawile a i tak nie wyczerpię tematu. Jak byłam w wieku wczesnego Harry'ego Pottera notorycznie spadałam z wieżowców. Budziłam się z przerażeniem w oczach, spocona i blada, z sercem galopującym w nieznanym kierunku. To podobno wskazuje na mocne stany lękowe, na wysoką chwiejność emocjonalną (skąd u mnie taka terminologia, naprawdę nie wiem...). Na szczęście przeszło, minęło jak mija większość młodzieńczych chorób. Nagle. Najprawdopodobniej przestałam się bać. A teraz? Wiesz, kobieta w pewnym wieku śni różnie. To zależy od tego, z czym się na co dzień styka. Najgorsze są sny o ciąży, także o małych wrzeszczących i śliniących się dzieciach, o pożarach i powodziach również... Wychodzi na to, że katastrofy, ciąża i małe dzieci to jakiś ukryty synonim. Najprzyjemniejsze - co chyba Cię nie zdziwi, a w każdym razie nie powinno - erotyczne. Zachwycające to te, w których śmieję się do rozpuku (zastanawiałeś się kiedyś, co to takiego ten rozpuk?) a zbudziwszy się jestem niezadowolona, że ów sen to nie jawa, bo o 6 rano jakby nie ma się z czego śmiać. I fascynujące, gdy ścigam zło wszelakie odziane w skórę bandytów - ze skutkiem rzecz jasna - pozytywnym. O tym, gdy organoleptycznie badam zawartość gwiazd nie wspomnę, bo to już czysta poezja. Ale mogę Cię zapewnić, że gdy przyśnię coś godnego uwagi, podzielę się tym z Tobą natychmiast.
Jak i tym, że miejsce obok mnie pod włochatym kocem, co tak rozpala Twoją wyobraźnię czeka na pierwszego ochotnika, który nauczy mnie skutecznego wchłaniania obcych słówek bez tradycyjnego zakuwania. Bo to, że pomyślałeś sobie o tym, jak użyczam go komuś o płci całkowicie odmiennej od mojej, to wiadomo. Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości.
W końcu jesteś facetem.

wtorek, 13 grudnia 2011

książki a krucha porcelana

Ove, gdy Ty siedzisz przed telewizorem i oglądasz podróże dwugarbnych wielbłądów przez pustynię lub czołgi najnowszej generacji (czy mają już tam zamontowane ciśnieniowe ekspresy do kawy i prysznice dla upoconych acz dzielnych czołgistów?) najeżdżające na miny w Afganistanie, ja w tym czasie tylko siedzę. To jest cała różnica między mną a Tobą w wolne sobotnie popołudnie. Nie wiem, czy któreś z nas ma jakieś większe przywileje i na czym one właściwie polegają. Oboje siedzimy - ja na kanapie, Ty w fotelu (niech zgadnę - fotel został zaprojektowany tylko po to, by cieszyć Cię już do końca świata i wyprofilowany zgodnie z krzywizną Twojego kręgosłupa); każde z nas jakby w innym celu i w inny sposób (Ty po męsku - bez koca, ja zupełnie nie po męsku, bo zaplątana we włochaty koc), ale z tego samego powodu. Bo lubimy i - chwilowo - możemy. Różnica jest, jak sam widzisz, tylko pozorna, formalna i w gruncie rzeczy - bez znaczenia. W chwili, gdy Ty zdobywasz dla siebie wiedzę o świecie ożywionym mniej lub bardziej, ja w tym czasie wypuszczam swego ducha na wolność w przestrzeń nieskończoną i niczym nieograniczoną. Żadnych czołgów, żadnych wielbłądów! Zamiast nich duży wdech strumienia mionów z górnych warstw atmosfery i wydech neutrin szybszych od światła.
Polska, to wolny kraj, mój drogi i każdy - przynajmniej teoretycznie - może w sobotnie zimowe popołudnia robić, co i jak chce.
No, ale porzućmy tę jałową dyskusję, bo dokąd nas ona zaprowadzi? Gdzieś przed oblicze absurdu doskonałego, jak sądzę. Za chwilę, znając Twoją wrodzoną skłonność do wyciągania ekspresowych wniosków i szukania dziury w całym, udowodnisz mi, że i tak mam lepiej, bo książki, które leżą obok mnie na stoliku podczas wysiadywania, wchłaniam w drodze jakiejś niewytłumaczalnej osmozy, czyli że czytam ich dwadzieścia sztuk naraz. I wcale bym się nie zdumiała tak dziwaczną konkluzją, bowiem przeczytałam ostatnio - temat udowodniony statystycznie - że dzieci, które wychowują się w domu, w którym jest dużo książek (nie wiem tylko, czy badania obejmowały również mieszkania z imitacjami książek) szybciej i łatwiej się uczą - co przekłada się na lepsze oceny na testach, nawet jeśli po te książki sięgają rzadko albo wcale - niż te dzieci, które się o nie nie potykają w swoim domu, a matka nie każe im z nich co sobotę wymiatać kurzu miotełką. Dla porównania, dzieci rodziców, którzy książek w domu nie mają, ale regularnie wypożyczają je z biblioteki, nie osiągają takich dobrych wyników na testach szkolnych. Oczywiście, chodzi tu tylko o pierwsze klasy szkoły podstawowej. Ciekawe, prawda? Od razu nasuwa się myśl, że dzieci obcujące z dużą ilością książek na co dzień (są to oczywiście książki dla dorosłych, nie kolorowe bajeczki), potrafią wchłaniać wszelkie informacje, wiedzę i całokształt intelektualny drogą oddechową albo przez skórę, bo jak inaczej to tłumaczyć? W jakimś świecie idealnym tak mogłoby być, nie przeczę, ale w naszym - brutalnie realnym i mało różowym - niekoniecznie, a diabeł - jak zwykle - tkwi miedzy kartkami. Zdaje się, że sam fakt, że rodzice gromadzą papierowe książki w domu, ustawiając je na półkach pnących się wysoko pod sufit, tudzież na podłodze, wyznaczając nimi trasę przelotową między salonem a sypialnią; na stolikach, ławach i kuchennym blacie, na parapetach zamiast kwiatków, a i bywa, że w toalecie obok papieru toaletowego, świadczy o tym, że ludzie to wykształceni, z kulturą obyci i inteligentni, a przy okazji na tyle majętni, że na kupno książek mogą sobie pozwolić, i którym nieobca jest umiejętność czytania w tej dekadzie życia, w której czytać już wcale nie muszą. Zatem, to ich żywa, nie dająca się niczym zabić inteligencja, ich szczera chęć, by ciągle poznawać, co niepoznane, powoduje, że dzieci nabierają pewności względem swojego intelektualnego potencjału. Dzięki czemu zdobywają lepsze wyniki w szkole. Bo tak naprawdę to o pewność siebie tu chodzi, a nie ciągłe wkuwanie i silenie się na intelektualizm, gdy go w naturalnym środowisku jak na lekarstwo.
Zastanawiam się teraz, czy i ja nie doszłam do podobnych wniosków już dawno temu, zanim przeczytałam ten zajmujący artykuł. Od kilku lat otaczam się książkami w języku angielskim. Czasem jakiś zryw powstańczy zmusi mnie do czytania, do obcowania z językiem, w którym wypada się dziś biegle posługiwać. Ale czekam, wciąż czekam, kiedy obce słówka przenikną mój umysł, najlepiej w nocy podczas snu i nie tyle zastąpią polskie, co przynajmniej trwale i na wieki wieków będą im towarzyszyły. Ileż ja bym za to dała komuś, kto by mi taką sztuczkę zafundował! A oddałabym przynajmniej jedną sobotę w miesiącu na mojej kanapie. Pod ciepłym kocem!
That's a good deal, isn't it?

Dla przeciwwagi, by Twoich zamyśleń czar uniósł się wysoko, pod samo błękitne niebo, zostawiam Ci piosenkę, wiekową nieco, ale nieodmiennie przeze mnie lubianą:




Z jej refrenu:

she's so vulnerable
like china in my hands
she's so vulnerable
and I don't understand
I could never hurt the one I love
she's all I've got
but she's so vulnerable
oh, so vulnerable

wcale nie wynika, że Marie i Per zgodnym chórem podnoszą wartość Twojej ukochanej porcelanowej filiżanki, z której co rano wypijasz swój herbaciany napój, a której kawałków nigdy nie chciałbyś zbierać z podłogi...

sobota, 10 grudnia 2011

O kobiecie

Ove, mój drogi Współpisaczu, pozwól, że zatrzymam pewną myśl i pozwolę jej wypłynąć w obliczu Twojej nieocenionej uwagi. O pewnej potencjalnej kobiecie, mieszkance Europy Środkowej, mówiącej w języku przedziwnym i mocno niezrozumiałym dla reszty świata.
Bo widzisz, najfajniejsze w kobiecie w pewnym wieku jest to, że gdy ma dużo czasu w sobotnie popołudnie, może być czym tylko zechce. Na poziomie kwantowym może być dokładnie wszystkim, zanim zdecyduje się być kimś konkretnym, odmierzalnym i namacalnym, nawet jeśli tym odmierzającym ją i nadającym jej formalny kształt miałaby być ona sama. Może po południu piec ciasto i gotować kapustę, bo dlaczego nie. Tak po prostu. Pozwolić zapachowi kiszonej kapusty pomieszanej ze słodką wanilią wnikać do szafy z ubraniami, w rękawy zimowych płaszczy i między książki - mimo iż mogłaby w tym czasie ćwiczyć jogę, gimnastykować się - czyniąc się atrakcyjniejszą w swoich własnych oczach, jako że te są nieobiektywnie najcenniejsze; nakładać na twarz regenerująco-ściągające maseczki, depilować miejsca nieodmiennie owłosione, nakładać farbę dodającą jej włosom olśniewającego blasku. Jednym słowem, mogłaby - jak to studziesięcioprocentowa kobieta - czynić życie radośnie próżnym. Mogłaby do sobotniego popołudnia podejść bardzo twórczo i przygotować jakiś zarys planu na zbliżające się święta. W końcu te, jak co roku o tej samej porze, zbliżają się krokami siedmiomilowymi, a przecież nikt nie lubi budzić się z ręką w nocniku za pięć dwunasta, gdy szał przedświąteczny obejmuje również domowego kota i rybki akwariowe. OK, powiedzmy, że uznała, że jeszcze daleko jest do świąt, że nie ma powodów, by robić jakieś gwałtowne podskoki i wychodzić przed szereg własnych pragnień. Powiedzmy, że kobieta sobotnia decyduje się na mało twórczy brak decyzji. Co zatem robi, zadajesz sobie pytanie i natychmiast na nie odpowiadasz (jak to co? leni się i gnuśnieje!) nie czekając na odpowiedź. Otóż, nie do końca tak jest, albowiem k o b i e t a    s i e d z i. Z pełną powagi świadomością tego siedzenia. Prawdziwy zazen w kraju nad Wisłą. Na kanapie siedzi, żeby nie było, że opanowała jakieś fakirze sztuczki i potrafi tak sobie od niechcenia siedzieć na twardej podłodze. Siedzi zatem miękko i wygodnie na w/w kanapie, z podwiniętymi nogami, niestety wciąż z cieniami pod oczami, za to przykryta ciepłym, miękkim kocem. Siedzi pod lampą, której matowe światło wpływa na nią wielce kojąco i mrucząco. Zdecydowała się całym swoim jestestwem celebrować siedzenie. Nie, że od razu włączy sobie TV. Piloty leżą za daleko. Nie jest też tak, że zaraz sięgnie po jakąś lekturę, bo jak to tak tylko ma siedzieć?! Ktoś, kto by ją w tej chwili podglądał przez dziurkę od klucza pomyślałby sobie, że skoro kobieta już tak sobie siedzi bezczynnie i bez powodu, to chyba nie będzie jej trudno ściągnąć z przybocznego stolika jedną z dwudziestu dwóch książek, by tym samym dokarmić ciągle niedojedzony umysł. Ha! Gdybyś i Ty tak myślał, byłbyś w dużym błędzie. Kobieta bowiem myśli sobie, że chciałaby może i coś przeczytać, ale z tych dwudziestu dwóch lektur tylko dwie jej aktualnie nie interesują. Zatem na co miałaby się zdecydować? Jak myślisz? Na którą konkretnie książkę z tych dwudziestu interesujących?
Myślę, że zdecyduje się... na dalsze siedzenie. I już jej zazdroszczę. A wiesz dlaczego? Bo dziś - gdy tak sobie siedzi dla samego siedzenia na wygodnej kanapie, a sama kanapa stoi blisko ciepłego kaloryfera - może być dziś nieatrakcyjna i nudna do szpiku kości i nikt, dosłownie NIKT jej w tym nie przeszkodzi.
Za to, w jej głowie, w której rządzi wielość wszechświatów, nastąpi natychmiastowe przeniesienie jej kobiecego istnienia w sobie tylko znane i lubiane miejsce. Potem w kolejne i kolejne. A potem, w myśl zasady, że energia w doskonałej próżni może zrodzić się z niczego i w myśl drugiej zasady, którą kobieta leniwa sprokurowała na poparcie swoich śmiałych tez: że im szybciej porusza się miedzy mentalnymi wszechświatami, tym... wolniej się starzeje - wstanie z kanapy i stanie się jedną konkretną formą. Wysoce odmłodzoną. Na przykład znów będzie panią swego domu i wyciągnie ciasto z piekarnika uśmiechając się promiennie, jakby właśnie odebrała oskarową statuetkę.
Gdyby chcieć Ci ten stan szczęśliwego siedzenia przybliżyć, posłużę się pewną wymowną obrazkową melodią, w której najbardziej wewnętrzny stan Kobiety, Która Siedzi pokrywa się z widokiem kobiety, która... leży.



A co robią chłopaki w pewnym wieku, gdy mają za dużo czasu? Polerują swoje narzędzia? Liczą gwoździe? Bawią się w głównych strategów wojennych i szykują zasadzki na terrorystów?
Nie zatrzymuj tej wiedzy dla siebie, mój drogi Ove, wszak dzielenie z bliźnimi uszlachetnia.