niedziela, 29 stycznia 2012

Zamówić książkę chcę...

A gdyby tak odwrócić kolejność zdarzeń i wymyślić temat książki, który chciałoby się przeczytać i zamówić taką, którą zgłębiłoby się chętnie i z prawdziwym zainteresowaniem, to co by to było dla Was, drodzy Czytelnicy? Dla Ciebie, Ove?
Ja chciałabym przeczytać rzeczowe studium dzisiejszego Polaka - katolika zawarte w jakiejś sytej, wyczerpującej pod względem formy i treści, powieści. Dlatego, że sama nie jestem katoliczką, ale na co dzień stykam się z całą masą ludzi, którzy deklarują swoją przynależność do Kościoła katolickiego, chciałabym zrozumieć skomplikowaną psychologię współczesnego katolika. Tak od środka. Nie jakiś tam socjologiczny i przeintelektualizowany bełkot. Chciałabym lektury, która mi odpowie na pytanie do czego katolikom służy ich religia, jakie mechanizmy ich umysłu/duszy są z nią zestrojone i dlaczego tylko niektóre. Potrzebowałabym wyjaśnienia, jak religia wyznawana przez większość moich rodaków zamierza oprzeć się naporowi nowoczesności albo wręcz przeciwnie: dlaczego nie szuka rozwiązań idących z duchem czasu, tak by nie płoszyć swoich wiernych z kościelnego dziedzińca. Życzyłabym sobie zrozumieć dlaczego katolicyzm jest ideologią, która usprawiedliwia bicie żony, dzieci i kopanie psa oraz bezkrytycznie toleruje powszechne twierdzenie: "dziecko porzucone przez matkę", skoro - o ile mi wiadomo - dziecko ma dwoje rodziców. Nie chcę żadnego opisu sąsiedzkiego świata w krzywym zwierciadle, ponieważ mam oczy i widzę jak jest. Szyderstwo, czy ironia jest czasem i zabawna i potrzebna, ale niczego jeszcze nikomu nie wyjaśniła, a ja bym chciała spotkać się w tej książce z najważniejszą ideą literatury, jaką jest pogłębianie ludzkiej wrażliwości. Chciałabym książki, która uchroniłaby mnie od stereotypowego, uproszczonego myślenia i pozwoliła na moich rodaków-katolików spojrzeć z większym zrozumieniem i nie podsumowywać narodowokatolickiego zjawiska samonarzucającym się wnioskiem: "hipokryzja". Chcę wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się nasza narodowa duma, wrażliwość i rozum, przymioty tak chętnie utożsamiane z katolicyzmem? Co dokładnie znajduje się na moście o ogromnej rozpiętości pomiędzy o. Rydzykiem zażarcie broniącym naród polski przed szatanem a wysokiego ducha Tygodnikiem Powszechnym i wielce świadomych katolików, którzy go tworzą? Dlaczego rodzice, którzy prowadzą dzieci na lekcje religii odbywającej się w świeckiej szkole rozczytują się w "Bogu urojonym" Dawkinsa i równie często, co chętnie pomstują na swój Kościół? Jak można się odnaleźć w takiej dysharmonii, by nie powiedzieć rażącej sprzeczności i zachować duchową równowagę i zdrowie? Chciałabym się także dowiedzieć, kto jest odpowiedzialny za dopuszczenie do zaistnienia w religijnej przestrzeni cynizmu kościelnych hochsztaplerów kosztem najuboższych ludzi, w dodatku nie dość świadomych pokrętnych manipulacji tychże? Oraz - czym jest jedność Kościoła, bo z tego, co "widzę i rachuję" wychodzi mi, że z pokolenia na pokolenie coraz bardziej pustym frazesem?

sobota, 21 stycznia 2012

Dystans do siebie

Zapytał mnie któregoś dnia mój mocno nieletni syn, czym jest dystans do siebie. On, trochę hipochondryk, trochę - jak każde dziecko - ograniczone niepełnym rozumieniem samego siebie i otaczającego go świata - nie chwytający ani jedno-, ani dwuznacznych żartów na swój beztroski temat, biorący wszystko dosłownie i w poczuciu pełnego zagrożenia dla swojej tożsamości, gdy głaskany pod włos uważa, że cierpi podwójnie, bo niesprawiedliwie i krzywdząco dla własnego wizerunku. Wyjaśniłam mu drobiazgowo, encyklopedycznie, analogicznie i na kilku przykładach, czym ów dystans do siebie jest, jednocześnie podkreślając absolutne walory i brak jakichkolwiek wad tej boskiej cechy zaszczepionej w różnym stopniu w niedoskonałym i pyszałkowatym człowieku. Potwierdził zrozumienie, pokiwał głową w pełnym uznaniu dla tej wyjątkowej i rzadkiej cechy człowieka inteligentnego, po czym natychmiast powiedział coś, co kazało mi bezgłośnie krzyknąć, że kocham swoje dziecko do szaleństwa. Rzekł bowiem: "To bardzo się cieszę, bo wychodzi na to, że ja mam tego dystansu do siebie w nadmiarze".
Dystans do samego siebie - jak niezwykła jest to cecha u homo sapiens, z natury wyniosłych i egotycznych stworzeń przekonujemy się o tym na co dzień, stykając się z różnorodnym rodzajem ludzkim, który bardzo często cierpi na zanik zdrowego podejścia do życia w ogóle, a do siebie w szczególności. Uświadomiłam sobie, że instynktownie lubię ludzi, o których nic nie mogę powiedzieć z tej prostej przyczyny, że ich nie znam, a którzy potrafią się z siebie śmiać i pozwalają robić to innym, o ile oczywiście nie przekracza to granic dobrego smaku i nie wchodzi się ze złośliwymi, raniącymi butami w czyjąś osobistą przestrzeń. Jak łatwo poczuć się przy zdystansowanych ludziach po prostu dobrze i w pewien sposób bezpiecznie. Bo nie tylko potrafią widzieć siebie z właściwej odległości, ale i przymykają oko na ubytki i uszczerbki otoczenia. To jest cecha ludzi, którzy przede wszystkim znają swoją wartość, ale też widzą siebie dzięki właściwej optyce. Takim ludziom nie przyjdzie do głowy umniejszać kogoś, żeby poczuć się lepiej. Raczej zakpią z siebie i ze swoich ułomności, niż zrobią z innych idiotów.
Przypomniał mi się czytany niedawno artykuł Mariusza Szczygła na temat czeskiego poety, pieśniarza, dysydenta, krytyka sztuki, Martina Jirousa, znanego jako "Magora", zmarłego przed kilkoma tygodniami, z którym M.S. mógł zrobić wywiad, ale... właśnie..., nie zrobił. Dlaczego? Otóż, poeta ten, dobrze znany zarówno ze swojej kontrowersyjnej, undergroundowej poezji, jak i ze swojego pijaństwa umówił się z nim w knajpie, by "napić się i pogadać". Mariusz Szczygieł pisze o tym tak: "Nie lubię zbytnio dymu ani piwa, ani zapachu piwa, ani hałasu. A na pijanych ludzi mam alergię od dziecka. (...) Już nawet wyszedłem z domu, ale po wewnętrznej walce do Magora nie doszedłem. Myślę, że w ten sposób francuski piesek na zawsze stracił okazję kontaktu z człowiekiem z krwi i kości".
I to jest właśnie przykład na to, jak nie znając człowieka osobiście (mam na myśli polskiego reportera), już go lubię.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Nuda jest nudna

    Nie chciałabym być złośliwa, ale co Ty robisz w miejscu, które Cię tak szalenie nudzi? Robisz coś dla siebie wbrew sobie? Czy to nowa cecha inteligentnych ludzi? ;)
    Czy ja się nudzę, gdy zostaję sama ze sobą? Absolutnie nie. Wrzucona w jakieś nudne okoliczności wolę cofnąć się w głąb swojej skorupy i udawać niewidzialną. Najgorszym jest dla mnie niemożność takiego wycofania. Gdy otaczający (nudni) ludzie lub okoliczności mi na to nie pozwalają. Ale i na to mam swoją metodę. Odkryłam bowiem, na czym polega prawdziwe szczęście. Trzeba wydostać się ze swojego ja, ale chodzi nie tyle o to, by się z niego wydostać, ale by poza nim pozostać, a do tego trzeba jakiejś zajmującej a jednocześnie bardzo prostej czynności. Na przykład uświadomienie sobie własnego oddechu. Czy to Ci coś przypomina? Medytację...? Wszystkie formy medytacji sprowadzają się do zbawczego skupiania uwagi. A nie ma nic świeższego i żywego niż zachowana czujność. Zachęć swój mózg do takiego wysiłku, a wtedy Twoje znudzone self odpłynie poza horyzont myśli. Zostanie sama czystość widzenia, bez jakiejkolwiek opinii na otaczający Cię nudny temat. To działa!
Widzisz, w pewnym wieku trudno o nowości, a wiadomym jest, że to właśnie one rozpalają zmysły. Ucząc się, bądź poznając coś nowego dostrzegamy całą lawinę szczegółów. Tak dzieci chłoną rzeczywistość stykając się z czymś po raz pierwszy. Potem, poprzez powtórzenia i spostrzegane analogie, wybierają drogę na skróty, a dorosły człowiek to już właściwie maszyna powtarzająca czynności i spostrzeżenia. Każde kolejne zetknięcie z podobnym zjawiskiem powoduje stępienie uwagi, bo przecież uważna obserwacja tego, co już znamy jest zbędna. A wtedy, jak mawiał Hegel: "to co znamy, ponieważ jest nam znane, staje się nieznane". Osoby i rzeczy, które znamy dobrze, rzadziej zwracają naszą uwagę. To, co nazywamy nudą, jest w gruncie rzeczy formą umysłowego skrótu, kocią drzemką ucinaną sobie za dnia. Chyba, że obserwowane "coś" ma szansę na zmianę. Bo sami postanawiamy odświeżyć swoje wrażenia, które zatraciliśmy i stępiliśmy. Czasami wystarczy popatrzeć na coś oczami artystów albo dzieci i pewne rzeczy widzimy "świeżym" okiem. A przynajmniej nie typowym, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Gdyby ktoś miał ochotę na pewne ćwiczenie na odgonienie nudy, to bardzo polecam: Obserwujcie jakiś przedmiot cierpliwie, nawet z uczuciem (jakkolwiek będzie to trudne) i zbierzcie co najmniej pięć wrażeń na jego temat, a na zawsze odmienicie jego wizerunek. Bo zdaje się, nie możemy zaczarować świata, którego dzianie się (a co za tym idzie i powtarzanie) jest często poza naszą kontrolą, ale jako ludzie jesteśmy na tyle inteligentni, że możemy zaczarować siebie uważną obserwacją. Emocjonalne poruszenie zawsze zaczyna się w bezruchu.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Funkcjonariuszki publiczne

Znaczy, że przerzucamy się na anegdoty? Dobrze, to i ja, nie chcąc się wyłamać z sugerowanej konwencji, również Wam coś opowiem. Nasunęła mi się pewna zasłyszana historia przy okazji zmian w ustawie o ochronie wybranych zawodów. Wiadomo, że od niedawna do grupy funkcjonariuszy publicznych dołączyły również pielęgniarki. Czy to jest dobry pomysł, czy nie, zostawię Czytelnikom do osobistych rozważań. Są tacy, którzy widzą tu wielkie nadużycie w rozdawaniu przywilejów, są i tacy, którzy pomysłowi przyklaskują.
Prawnicy kwestionują potrzebę szczególnych kwalifikacji w tym zakresie. Uważają, że w ramach obowiązującego kodeksu karnego można i tak już surowo karać wyskoki agresorów i wystarczy tylko trochę determinacji i konsekwencji, bo paragrafów na to nie brakuje. I że na tej zasadzie pojęcie "funkcjonariusza publicznego" można rozciągać do woli, bo zawsze się znajdzie ktoś pominięty.
Ktoś, kto wie jak wyglądają realne kontakty na linii: pielęgniarka - pacjent, zdaje sobie sprawę, że ta grupa zawodowa bywa traktowana z coraz częstszą agresją ze strony pacjentów, gdzie agresja nie przejawia się tylko na mniej lub bardziej nieparlamentarnych wyzwiskach, ale i fizycznej przemocy. I nie zawsze dana sprawa ma szanse ujrzeć salę sądową - z różnych powodów, nie tylko z niedostatku determinacji pielęgniarek.
Ale miała być anegdota.
Dobrych kilka lat wstecz. Pogotowie ratunkowe. Pacjenci czekają na przyjęcie ambulatoryjne w dolnej części budynku. Gdzieś na piętrze rozlega się dudnienie nasuwające na myśl mocne walenie pięściami w drzwi. I męski okrzyk docierający do uszu zgromadzonych: "Bożeeenaaa!! Otwieraj! Tyle lat już tu pracuję. W końcu mi się należy!"

Czy ktoś mówił, że specjalna ochrona nie należy się pielęgniarkom?

wtorek, 3 stycznia 2012

Oczy to nie wszystko

Ove, Ove, Ove...
Jesteś cyniczny. Czyżby zmiana cyfry z 11 na 12 wyzwoliła w Tobie niepotrzebną nikomu (a najmniej Tobie) zgryźliwość? Nie zgadzam się z tym, że to nasz mózg jest odpowiedzialny za "wytwarzanie lęków, prognozowanie katastrof, rozbudzanie pragnień nie do zaspokojenia (...)". Mózg jest tylko narzędziem, jak go nazwałeś: mimo, że skomplikowanym, to i tak tylko półtorakilogramowym budyniem. Moim zdaniem, za to wszystko złe, o co oskarżasz tę precyzyjną "maszynę" zamontowaną nam pod czaszką, jest nasze ego. Tylko i wyłącznie nasze egoistyczne, samolubne ja. Im bardziej rozbuchane, tym mocniej i w coraz bardziej skrzywiony sposób wykorzystujące mózg, a w rezultacie wskazujące na swoją słabość, bo charakteryzuje je pawi pokaz siły, za którym nic się nie kryje.
A to, że mężczyźni są głównie oczami, to wiadomo nie od dziś. Matka Natura tak was skonstruowała, że na widok pięknego kobiecego ciała nogi wam miękną a rozum zamienia się w mocno rozrzedzony... budyń. Tu można dokonać dalszej klasyfikacji. Na mężczyzn, którzy natychmiast potrafią powściągnąć swój erotyczny entuzjazm i nie dadzą po sobie poznać, jak wielkim wrażeniem zostali porażeni. Są inni, którzy w ogóle się z tym nie kryją i zachowują się jak psy spuszczone ze smyczy. Są i tacy, którzy wdrażają w życie taktyczny plan (im bardziej wyrachowany, tym lepszy - to też zależy od skali rażenia i rozmiarów niedościgłości gonionej zwierzyny), jak usidlić daną piękność. Bo o takich nieokrzesańcach, którzy próbują się niby przypadkiem ocierać, przybliżać, mimochodem dotykać, nie będę wzmiankować, gdyż to w hierarchii samczych odruchów najniższy stopień. No i zdarzają się i tacy, którzy tylko czekają. Na okazję, na lepsze wiatry, na dobry czas... W nieskończoność potrafią tak czekać.
A kobiety? Ha! Skończyły się czasy wyłącznie męskich polowań. Dziś kobiety również wychodzą na łowy i świetnie sobie radzą. Ale czy i one kierują się wzrokiem w poszukiwaniu męskiego kąska? Jeśli tak, to na pewno w mniejszym stopniu, niż panowie. Kobiety bowiem zwracają baczną uwagę na szczegóły. Są przewrażliwione na punkcie męskich dłoni. Mają być ciepłe, solidne i zadbane. To budzi w nich poczucie bezpieczeństwa. Buty. Kolejna rzecz, dzięki której w mgnieniu oka rozpoznają, z kim mają do czynienia i czy warto zawracać sobie głowę. Kolejna rzecz: zapach - to jest prawdziwy wabik na kobiety. Tu dominują indywidualne preferencje, dla których wybór perfum nie może być przypadkowy i niestarannie dobrany. Ogólna prezencja, której bynajmniej nie należy mylić z przyrostem mięśni na poszczególnych częściach ciała przeliczanych na czas spędzany w siłowni. Mężczyzna musi nosić się lekko a zarazem pewnie. Takie małe tiramisu. A gdy przychodzi do wymiany słów między wstępnie zainteresowanymi, tu następuje prawdziwe rozpoznanie terenu. Biada mężczyźnie, który nie grzeszy inteligencją, choćby średnim poczuciem humoru, ogólną ogładą i wyczuciem. Inaczej, dokładnie od tego momentu, może wypatrywać na horyzoncie swojego końca...