czwartek, 23 lutego 2012

Oklaski

Może to i dobrze Ove, że nie przemieszczasz się drogą napowietrzną. Naoglądałbyś się scen tyleż wodewilowych, co mocno irytujących. Lecąc - na przykład - samolotem czarterowym, który to dziś dla przeciętnego Polaka jest czymś w rodzaju chleba z salcesonem (bo on teraz wpada do takiego Egiptu jak na swoją wiejską daczę), stwierdziłbyś z całym przekonaniem, że społeczeństwo nasze, to przykład narodu ruralnego. Nie otwieraj drugiego okna z wujkiem Google'm, już śpieszę z wyjaśnieniami, że społeczeństwo ruralne (dobrze, ze nie muszę tego wypowiadać na głos, bo głos by mi się zawieszał na drugim 'r') jest grupą, co tu długo owijać w bawełnę: niewykształconą i wielce zabobonną. No bo jak wyjaśnić te gromkie oklaski wydobywające się ze znudzonych lotem dłoni, że oto jeden (z dwóch w kokpicie) pilotów sprawnie wylądował. Znaczy, że jak maszyna ciężka, to nie utrzyma się w powietrzu i tylko cud ją ochroni od spadania dziobem w glebę? Mnie to osobiście bardzo zdumiewa, bo czyż nie jest to jego, znaczy pilota (jednego z dwóch) praca? W końcu, właśnie tego się uczył, potem się nauczył, a teraz w pracy czyni to za pieniądze. Czy ktoś mi bije brawo, że wpiszę liczne cyferki w odpowiednie kolumny i się nie pomylę, albo że dowiozę samochodem ekipę jaką-bądź do docelowego miejsca? He, he..., chciałabym tego dożyć. No, ale wróćmy jeszcze do naszego wyczarterowanego samolotu. Trzeba z góry założyć, że na sąsiednim fotelu siedzi nasz rodak, więc musisz założyć, że przez kolejne trzy-cztery godziny możesz się czuć tak, jakbyś był na grillu u cioci Krysi, z tym że bez piwa i bez soczystej karkówki na talerzu. Bo oto zaczynają się sceny iście familiarne, dążące drogą mniej lub bardziej bezpośrednią do zadzierzgnięcia, jeśli nie wieloletniej przyjaźni, to choć dwutygodniowej znajomości - akurat tyle, ile trwa wykupione u plajtujących biur podróży smażenie odwłoków na plaży i hotelowym basenie. Piski małych dzieci, którym coś się z uszkami dzieje, gdy samolot wznosi się ku górze bądź opada. Po starcie przestają płakać akurat wtedy, gdy samolot schodzi do lądowania. Bieganie dzieciaków z ADHD z wrzaskliwym "hej-ho" między dwoma toaletami, tam i z powrotem, których nie sposób przyspawać do foteli, a szkoda. No i to częste, jak do biegunki okołopodróżnej wstawanie sąsiada z boku, z przodu, z tyłu, otwieranie schowka na podręczne bagaże, wyciąganie, a już to książki, a już to długopisu, krzyżówki, batonika, chusteczki, picia, drugiego picia, na końcu pustej torby. Nie masz pojęcia, ile może być frajdy w sapaniu bliźniemu do ucha i na czubek głowy kilka razy w ciągu godziny.
Mówię Ci, nie lataj.
A jeśli już będziesz musiał, to tylko luksusowymi rejsami. Inaczej mógłbyś zarazić się chorobą klaszczących dłoni. I nie myśl, że na zwieńczenie chwil spędzonych w blaszanym pudełku poruszającym się nad chmurami otrzymasz od miłej stewardessy gifcik w postaci najnowszego modelu samolotu. Te czasy dawno się skończyły. Natomiast sam uzbrój się w leki uspokajające. Ilość hurtowa będzie najwłaściwsza.

czwartek, 16 lutego 2012

Bo w zimie pada śnieg...

Żyję, żyję, jakby kto się pytał. (Ktoś pytał?). Ale co to za życie. Wstawać trzeba rano, zaglądać przez okno wypada, zakląć siarczyście pod nosem od tego białego wręcz należy i brać się do roboty. Bujać się przez cały dzień przez zaspy, błoto i liczyć po drodze mijane pługi, choć tym ostatnim najprawdopodobniej ktoś kategorycznie zabronił wyjeżdżać na drogę. Taką sobie uknułam teorię spiskową. Bo niby dlaczego ich nie widać, kiedy w końcu(!) zima przyszła. A przecież długo jej nie było i drogowcy byli rozczarowani tym faktem, tak mówili w tvn-ie w grudniu. Dobrze pamiętam. Przecież całą jesień przygotowali się do straszliwej zimy, w tarapaty finansowe niemal popadli z powodu bezruchu w eterze, że zimy tyle, co kot napłakał i choć oko wykol. No to teraz jest, ale za to ich nie ma. Wszyscy wyjechali na przymusowy urlop na Kanary, czy co? Żeby tego było mało, po powrocie do domu nikt z obiadem nie wyczekuje, butów nie zdejmie-kapci nie poda, mleko do kawy wyszło, nawet pies nie merdnie ogonem, może z tego powodu, że aktualnie nie mam go na stanie. Jednym słowem nie tak to miało wyglądać, nie tak…
Walentynki minęły tak szybko, że nawet nie zarejestrowałam ich obecności w swojej zagrodzie. Inicjatywa komercyjna i kiczowata, choć szlachetna w swej idei spaliła w moim przypadku na panewce. Nie wiem, może za mało osobistego uroku roztaczam tej zimy.
Ale mogę sobie powspominać. Kiedyś jeden taki śmiałek deklarował się w dniu patrona wariatów, że się ze mną ożeni, jeżeli nauczę się przyrządzać dziczyznę, którą on sam upoluje. Ale potem musiał oddać broń, więc… deklaracja jakby stała się mniej wiarygodna. Można by wykuć takie oto miłosne motto: bez ustrzelonego dzika nie ma prawdziwej miłości. Inaczej zostaje szara codzienność rozmieniana na drobne podczas zakupów kurczaka i posiekanego wołu w osiedlowym Lidlu.

środa, 8 lutego 2012

Bliżej do gwiazd

Pani Grażynka, prawa i lewa ręka prezesa, przez najbardziej spoufalonych z nią pracowników zwana Grazią, posiada iście szaloną zdolność do rozrywki. W pracy praca ją nuży, onieśmiela, może nawet w pewnym sensie wprawia w zakłopotanie. O całe niebo woli oddawać się innym zadaniom niż zmagać się z odbierającymi jej święty spokój arkuszami zadań rozpisanymi w tabelach i diagramach. Nie usiedzi pani Grażynka na miejscu, oj nie. Co rusz wstaje z krzesła. Każdy pretekst jest w dobrej cenie. Tu wstawi wodę na kawę, bo wrzątek na czas mrozu ma wartość bezwzględną, tu popryska się najnowszym Calvinem Kleinem, raptem wyciągnie z bocznej kieszeni torebki zgrabny pilniczek do paznokci, by nadać jeszcze doskonalszy kształt swoim doskonałym tipsom. Nagle zrywa się z krzesła i wychodzi, bo jak bajkowego Dobromira poraził ją pomysł na spędzenie kolejnych dwudziestu minut. Na korytarzu przy plotkach spotkać ją można. W teatralnej pozie i szepcie rozpoznać z daleka należy. Wróciła, och! Przerzuca stacje w odbiorniku radiowym, kolejna wygrana w eremef-efemie się szykuje. Sms już pędzi po satelicie. W rytm piosenki stuka zgrabnym bucikiem o parkiet. Bierze do ręki pękaty segregator. Krzywi się. Odkłada. Krąży po pokoju. Sprawdza, czy woda w kranie nadal brązowa. Znużona siada na krześle i wybiera numer do męża:
- Kochanie, mnie nie interesuje, czy ty dziś możesz czy nie możesz zawieść mnie do kosmetyczki. Jestem umówiona na 16.15 i nie wyobrażam sobie, żeby jakieś twoje obowiązki miały mi w tym przeszkodzić.
Dzięki takiej pani Grażynce do gwiazd nam jakby bliżej.