wtorek, 13 marca 2012

Wrócę

Szósta rano, matko jedyna i święci pańscy, jak ja wyglądam, czy to możliwe tak wyglądać i kto za to zapłaci. Jak pozbyć się w pół godziny wszystkich obrzęków spod oczu. Chemia, tylko chemia może mnie uratować. Krem pod oczy, krem na dzień, liftingująco-naciagający skórę, której mam jakby z każdym dniem coraz mniej (tej ladniejszej), bo przecież coraz więcej tej jedynej, najprawdziwszej, w stanie wskazującym na rychły zgon.
Siódma trzydzieści pięć, jeszcze nie wyszłam z domu, choć powinnam jakieś dziesięć minut temu, a skoro nie wyszłam, to i tak nie zdążę, a jak nie zdążę, to dlaczego nie miałabym nalać płynu do spryskiwacza, pamiętam, że od dwóch tygodni jeżdżę bez. Pociągam za stryczek na nietoperze, podnosi się maska, ale tylko na centymetr, więcej nie, bo na więcej, to ja muszę już sama zapracować. Wystarczy włożyć pod nią dwa palce, coś wymacać, zawsze mam z tym problem, tym razem, okazuje się, też. Nie wiem, dlaczego łudziłam się, ze akurat dziś, czyli wczoraj, kiedy się śpieszę nie będę mieć żadnych z tym problemów. Postałam chwilę z jedną ręką pod maską, próbując wymacać jakiś uchwyt, zatrzask, pstro, czyli coś, czego wymacać nie sposób, choć oko wykol; w drugiej, bo została mi druga ręka - z płynem do spryskiwacza. I to by było na tyle przedstawienia, ponieważ stwierdzam i sama z sobą ustalam, że już dość i tak mi za to stanie pod blokiem z różowym płynem w ręku nikt nie zapłaci. Odpaliłam auto, uprzednio domykając, co niedomknięte, choć już bez palców pomiędzy i pomknęłam ku polom, lasom i hen tam, gdzie serce się samo wyrywa. Bez płynu, ale po co, skoro pada deszcz.
Rzeczywistość jest jednak bardziej przewidywalna. Wylądowałam w pewnym biurze. A więc dziesiąta, drugie espresso, zero oczekiwanego zainteresowania pani, pana i wujka Karola, który wpadł w odwiedziny do prezesa.
Dwunasta, czternasta, siedemnasta trzydzieści, kawa za kawą, papier za papierem, telefon za telefonem, mail za mailem, chcę w góry, chcę nad morze, nigdzie nie pójdziesz, mówi uprzejmy i nie mój głos, reanimacja w toku, żmudna restytucja, ciśnienia pompowanie by miało power na przelewanie krwi z góry na dół; a więc kolejna kawa, w brzuchu burczy, głupi brzuch nie da się oszukać kofeiną.
Dwudziesta, telefon. Przyjedź po mnie o 21.30... Nie przyjadę, nie odpowiadam. Jak dotrwać do 21.30 bez wspomagania? Położę się, to nie wstanę, usiądę, to się położę, chodzić tam i z powrotem po domu niekoniecznie, sąsiedzi wezwą straż miejską. Kawa. Moim ratunkiem jest.
Dwudziesta pierwsza, kolejny telefon: nie przyjeżdżaj, przyjadę sam. Boże, miej w opiece moją wątrobę, jutro (to już dziś) pójdę na odwyk (nieprawda, wypiłam już dziś dwie kawy). Dwudziesta druga, pierwsza i druga lampka wina, na ukołysanie mnie do snu, na rozkurczenie wątroby, swobodne oddychanie, na uśmiech o lepszym jutrze i snach, w których nikt nie posadzi mnie na elektrycznym krześle.
Chcę się stąd zabrać, gdzieś gdzie nie ma chemii w pokarmach, w powietrzu i w mojej wątrobie, gdzie mogę spać, gdy spać będzie mi się chciało, kochać, gdy poczuję, że już wiosna w sercu i nigdy więcej nie płakać na wiadomościach w wersji TVN.
Klasycznie, z rusycyzmem, czyli póki co, mówię: see you everybody. Dalszy talk show poprowadzi Ove, przez najbliższy czas, jak bliski w swym oddaleniu nie wiem, chyba, że nie będzie mu się chciało.
Ale jak go znam, poniesie trud i wyrzeczenie i zapoda Wam kilka fajnych kawałków, drew do ognia wrzuci, wodę kwiatkom zmieni, kawą(!), herbatą częstować nie zapomni.
Ani się obejrzycie, jak wrócę.
Nie płaczcie, choć i tak wiem, że nie będziecie. :)

poniedziałek, 5 marca 2012

Głęboko

Oddycham coraz pełniej. To dobrze, bo wydawało mi się przez moment, że szarość pozbawiona światła, zamieszkała nie tylko wokół, ale i we mnie. I że będzie już tak zawsze, do końca świata. Ale byłam uprzejma się pomylić. Znów wróciły do mnie pozytywne myśli, jakby na przekór tym posępnym, co już-już pierzchają w cień. Zielone pączki myśli, nieśmiałe takie i zupełnie nieporadne znalazły we mnie godną opiekunkę. Jestem zdrowa, myślę sobie; mam przyjaciół, powtarzam; mam dom, a w nim przytulne kolory i tysiące stron zadrukowanych gotowych do przeczytania. Mam białe kartki, mnóstwo białych kartek gotowych by wylać na nie atrament z kałamarza. Krzywy bruk, po którym na co dzień stąpam, jeszcze do niedawna był krzywy, pełen nierówności i pułapek, dziś od nowa prosty i intrygujący. Mam z kim pogadać, znów mi się chce, wino wieczorem jest, tematów bez liku: nieśmiertelne i przyziemne, o kobietach i mężczyznach, o życiu do dupy i śmierci nagłej i nieoczekiwanej, która zaprzecza, że życie jest do dupy; o nieznanych knajpach, o koncertach odbytych i tych, na które koniecznie trzeba się wybrać; o książkach najnowszych i tych zapomnianych, do których nie wiadomo, czy się kiedyś wróci, o rachunkach za ogrzewanie, o dzieciach, psach i kotach, o podróżach wyznaczanych palcem po mapie.

Wiosno, niech cię powitam! A ty dziewczę - mówię do siebie - oddychaj. Najlepiej głęboko!

czwartek, 23 lutego 2012

Oklaski

Może to i dobrze Ove, że nie przemieszczasz się drogą napowietrzną. Naoglądałbyś się scen tyleż wodewilowych, co mocno irytujących. Lecąc - na przykład - samolotem czarterowym, który to dziś dla przeciętnego Polaka jest czymś w rodzaju chleba z salcesonem (bo on teraz wpada do takiego Egiptu jak na swoją wiejską daczę), stwierdziłbyś z całym przekonaniem, że społeczeństwo nasze, to przykład narodu ruralnego. Nie otwieraj drugiego okna z wujkiem Google'm, już śpieszę z wyjaśnieniami, że społeczeństwo ruralne (dobrze, ze nie muszę tego wypowiadać na głos, bo głos by mi się zawieszał na drugim 'r') jest grupą, co tu długo owijać w bawełnę: niewykształconą i wielce zabobonną. No bo jak wyjaśnić te gromkie oklaski wydobywające się ze znudzonych lotem dłoni, że oto jeden (z dwóch w kokpicie) pilotów sprawnie wylądował. Znaczy, że jak maszyna ciężka, to nie utrzyma się w powietrzu i tylko cud ją ochroni od spadania dziobem w glebę? Mnie to osobiście bardzo zdumiewa, bo czyż nie jest to jego, znaczy pilota (jednego z dwóch) praca? W końcu, właśnie tego się uczył, potem się nauczył, a teraz w pracy czyni to za pieniądze. Czy ktoś mi bije brawo, że wpiszę liczne cyferki w odpowiednie kolumny i się nie pomylę, albo że dowiozę samochodem ekipę jaką-bądź do docelowego miejsca? He, he..., chciałabym tego dożyć. No, ale wróćmy jeszcze do naszego wyczarterowanego samolotu. Trzeba z góry założyć, że na sąsiednim fotelu siedzi nasz rodak, więc musisz założyć, że przez kolejne trzy-cztery godziny możesz się czuć tak, jakbyś był na grillu u cioci Krysi, z tym że bez piwa i bez soczystej karkówki na talerzu. Bo oto zaczynają się sceny iście familiarne, dążące drogą mniej lub bardziej bezpośrednią do zadzierzgnięcia, jeśli nie wieloletniej przyjaźni, to choć dwutygodniowej znajomości - akurat tyle, ile trwa wykupione u plajtujących biur podróży smażenie odwłoków na plaży i hotelowym basenie. Piski małych dzieci, którym coś się z uszkami dzieje, gdy samolot wznosi się ku górze bądź opada. Po starcie przestają płakać akurat wtedy, gdy samolot schodzi do lądowania. Bieganie dzieciaków z ADHD z wrzaskliwym "hej-ho" między dwoma toaletami, tam i z powrotem, których nie sposób przyspawać do foteli, a szkoda. No i to częste, jak do biegunki okołopodróżnej wstawanie sąsiada z boku, z przodu, z tyłu, otwieranie schowka na podręczne bagaże, wyciąganie, a już to książki, a już to długopisu, krzyżówki, batonika, chusteczki, picia, drugiego picia, na końcu pustej torby. Nie masz pojęcia, ile może być frajdy w sapaniu bliźniemu do ucha i na czubek głowy kilka razy w ciągu godziny.
Mówię Ci, nie lataj.
A jeśli już będziesz musiał, to tylko luksusowymi rejsami. Inaczej mógłbyś zarazić się chorobą klaszczących dłoni. I nie myśl, że na zwieńczenie chwil spędzonych w blaszanym pudełku poruszającym się nad chmurami otrzymasz od miłej stewardessy gifcik w postaci najnowszego modelu samolotu. Te czasy dawno się skończyły. Natomiast sam uzbrój się w leki uspokajające. Ilość hurtowa będzie najwłaściwsza.

czwartek, 16 lutego 2012

Bo w zimie pada śnieg...

Żyję, żyję, jakby kto się pytał. (Ktoś pytał?). Ale co to za życie. Wstawać trzeba rano, zaglądać przez okno wypada, zakląć siarczyście pod nosem od tego białego wręcz należy i brać się do roboty. Bujać się przez cały dzień przez zaspy, błoto i liczyć po drodze mijane pługi, choć tym ostatnim najprawdopodobniej ktoś kategorycznie zabronił wyjeżdżać na drogę. Taką sobie uknułam teorię spiskową. Bo niby dlaczego ich nie widać, kiedy w końcu(!) zima przyszła. A przecież długo jej nie było i drogowcy byli rozczarowani tym faktem, tak mówili w tvn-ie w grudniu. Dobrze pamiętam. Przecież całą jesień przygotowali się do straszliwej zimy, w tarapaty finansowe niemal popadli z powodu bezruchu w eterze, że zimy tyle, co kot napłakał i choć oko wykol. No to teraz jest, ale za to ich nie ma. Wszyscy wyjechali na przymusowy urlop na Kanary, czy co? Żeby tego było mało, po powrocie do domu nikt z obiadem nie wyczekuje, butów nie zdejmie-kapci nie poda, mleko do kawy wyszło, nawet pies nie merdnie ogonem, może z tego powodu, że aktualnie nie mam go na stanie. Jednym słowem nie tak to miało wyglądać, nie tak…
Walentynki minęły tak szybko, że nawet nie zarejestrowałam ich obecności w swojej zagrodzie. Inicjatywa komercyjna i kiczowata, choć szlachetna w swej idei spaliła w moim przypadku na panewce. Nie wiem, może za mało osobistego uroku roztaczam tej zimy.
Ale mogę sobie powspominać. Kiedyś jeden taki śmiałek deklarował się w dniu patrona wariatów, że się ze mną ożeni, jeżeli nauczę się przyrządzać dziczyznę, którą on sam upoluje. Ale potem musiał oddać broń, więc… deklaracja jakby stała się mniej wiarygodna. Można by wykuć takie oto miłosne motto: bez ustrzelonego dzika nie ma prawdziwej miłości. Inaczej zostaje szara codzienność rozmieniana na drobne podczas zakupów kurczaka i posiekanego wołu w osiedlowym Lidlu.

środa, 8 lutego 2012

Bliżej do gwiazd

Pani Grażynka, prawa i lewa ręka prezesa, przez najbardziej spoufalonych z nią pracowników zwana Grazią, posiada iście szaloną zdolność do rozrywki. W pracy praca ją nuży, onieśmiela, może nawet w pewnym sensie wprawia w zakłopotanie. O całe niebo woli oddawać się innym zadaniom niż zmagać się z odbierającymi jej święty spokój arkuszami zadań rozpisanymi w tabelach i diagramach. Nie usiedzi pani Grażynka na miejscu, oj nie. Co rusz wstaje z krzesła. Każdy pretekst jest w dobrej cenie. Tu wstawi wodę na kawę, bo wrzątek na czas mrozu ma wartość bezwzględną, tu popryska się najnowszym Calvinem Kleinem, raptem wyciągnie z bocznej kieszeni torebki zgrabny pilniczek do paznokci, by nadać jeszcze doskonalszy kształt swoim doskonałym tipsom. Nagle zrywa się z krzesła i wychodzi, bo jak bajkowego Dobromira poraził ją pomysł na spędzenie kolejnych dwudziestu minut. Na korytarzu przy plotkach spotkać ją można. W teatralnej pozie i szepcie rozpoznać z daleka należy. Wróciła, och! Przerzuca stacje w odbiorniku radiowym, kolejna wygrana w eremef-efemie się szykuje. Sms już pędzi po satelicie. W rytm piosenki stuka zgrabnym bucikiem o parkiet. Bierze do ręki pękaty segregator. Krzywi się. Odkłada. Krąży po pokoju. Sprawdza, czy woda w kranie nadal brązowa. Znużona siada na krześle i wybiera numer do męża:
- Kochanie, mnie nie interesuje, czy ty dziś możesz czy nie możesz zawieść mnie do kosmetyczki. Jestem umówiona na 16.15 i nie wyobrażam sobie, żeby jakieś twoje obowiązki miały mi w tym przeszkodzić.
Dzięki takiej pani Grażynce do gwiazd nam jakby bliżej.

niedziela, 29 stycznia 2012

Zamówić książkę chcę...

A gdyby tak odwrócić kolejność zdarzeń i wymyślić temat książki, który chciałoby się przeczytać i zamówić taką, którą zgłębiłoby się chętnie i z prawdziwym zainteresowaniem, to co by to było dla Was, drodzy Czytelnicy? Dla Ciebie, Ove?
Ja chciałabym przeczytać rzeczowe studium dzisiejszego Polaka - katolika zawarte w jakiejś sytej, wyczerpującej pod względem formy i treści, powieści. Dlatego, że sama nie jestem katoliczką, ale na co dzień stykam się z całą masą ludzi, którzy deklarują swoją przynależność do Kościoła katolickiego, chciałabym zrozumieć skomplikowaną psychologię współczesnego katolika. Tak od środka. Nie jakiś tam socjologiczny i przeintelektualizowany bełkot. Chciałabym lektury, która mi odpowie na pytanie do czego katolikom służy ich religia, jakie mechanizmy ich umysłu/duszy są z nią zestrojone i dlaczego tylko niektóre. Potrzebowałabym wyjaśnienia, jak religia wyznawana przez większość moich rodaków zamierza oprzeć się naporowi nowoczesności albo wręcz przeciwnie: dlaczego nie szuka rozwiązań idących z duchem czasu, tak by nie płoszyć swoich wiernych z kościelnego dziedzińca. Życzyłabym sobie zrozumieć dlaczego katolicyzm jest ideologią, która usprawiedliwia bicie żony, dzieci i kopanie psa oraz bezkrytycznie toleruje powszechne twierdzenie: "dziecko porzucone przez matkę", skoro - o ile mi wiadomo - dziecko ma dwoje rodziców. Nie chcę żadnego opisu sąsiedzkiego świata w krzywym zwierciadle, ponieważ mam oczy i widzę jak jest. Szyderstwo, czy ironia jest czasem i zabawna i potrzebna, ale niczego jeszcze nikomu nie wyjaśniła, a ja bym chciała spotkać się w tej książce z najważniejszą ideą literatury, jaką jest pogłębianie ludzkiej wrażliwości. Chciałabym książki, która uchroniłaby mnie od stereotypowego, uproszczonego myślenia i pozwoliła na moich rodaków-katolików spojrzeć z większym zrozumieniem i nie podsumowywać narodowokatolickiego zjawiska samonarzucającym się wnioskiem: "hipokryzja". Chcę wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się nasza narodowa duma, wrażliwość i rozum, przymioty tak chętnie utożsamiane z katolicyzmem? Co dokładnie znajduje się na moście o ogromnej rozpiętości pomiędzy o. Rydzykiem zażarcie broniącym naród polski przed szatanem a wysokiego ducha Tygodnikiem Powszechnym i wielce świadomych katolików, którzy go tworzą? Dlaczego rodzice, którzy prowadzą dzieci na lekcje religii odbywającej się w świeckiej szkole rozczytują się w "Bogu urojonym" Dawkinsa i równie często, co chętnie pomstują na swój Kościół? Jak można się odnaleźć w takiej dysharmonii, by nie powiedzieć rażącej sprzeczności i zachować duchową równowagę i zdrowie? Chciałabym się także dowiedzieć, kto jest odpowiedzialny za dopuszczenie do zaistnienia w religijnej przestrzeni cynizmu kościelnych hochsztaplerów kosztem najuboższych ludzi, w dodatku nie dość świadomych pokrętnych manipulacji tychże? Oraz - czym jest jedność Kościoła, bo z tego, co "widzę i rachuję" wychodzi mi, że z pokolenia na pokolenie coraz bardziej pustym frazesem?

sobota, 21 stycznia 2012

Dystans do siebie

Zapytał mnie któregoś dnia mój mocno nieletni syn, czym jest dystans do siebie. On, trochę hipochondryk, trochę - jak każde dziecko - ograniczone niepełnym rozumieniem samego siebie i otaczającego go świata - nie chwytający ani jedno-, ani dwuznacznych żartów na swój beztroski temat, biorący wszystko dosłownie i w poczuciu pełnego zagrożenia dla swojej tożsamości, gdy głaskany pod włos uważa, że cierpi podwójnie, bo niesprawiedliwie i krzywdząco dla własnego wizerunku. Wyjaśniłam mu drobiazgowo, encyklopedycznie, analogicznie i na kilku przykładach, czym ów dystans do siebie jest, jednocześnie podkreślając absolutne walory i brak jakichkolwiek wad tej boskiej cechy zaszczepionej w różnym stopniu w niedoskonałym i pyszałkowatym człowieku. Potwierdził zrozumienie, pokiwał głową w pełnym uznaniu dla tej wyjątkowej i rzadkiej cechy człowieka inteligentnego, po czym natychmiast powiedział coś, co kazało mi bezgłośnie krzyknąć, że kocham swoje dziecko do szaleństwa. Rzekł bowiem: "To bardzo się cieszę, bo wychodzi na to, że ja mam tego dystansu do siebie w nadmiarze".
Dystans do samego siebie - jak niezwykła jest to cecha u homo sapiens, z natury wyniosłych i egotycznych stworzeń przekonujemy się o tym na co dzień, stykając się z różnorodnym rodzajem ludzkim, który bardzo często cierpi na zanik zdrowego podejścia do życia w ogóle, a do siebie w szczególności. Uświadomiłam sobie, że instynktownie lubię ludzi, o których nic nie mogę powiedzieć z tej prostej przyczyny, że ich nie znam, a którzy potrafią się z siebie śmiać i pozwalają robić to innym, o ile oczywiście nie przekracza to granic dobrego smaku i nie wchodzi się ze złośliwymi, raniącymi butami w czyjąś osobistą przestrzeń. Jak łatwo poczuć się przy zdystansowanych ludziach po prostu dobrze i w pewien sposób bezpiecznie. Bo nie tylko potrafią widzieć siebie z właściwej odległości, ale i przymykają oko na ubytki i uszczerbki otoczenia. To jest cecha ludzi, którzy przede wszystkim znają swoją wartość, ale też widzą siebie dzięki właściwej optyce. Takim ludziom nie przyjdzie do głowy umniejszać kogoś, żeby poczuć się lepiej. Raczej zakpią z siebie i ze swoich ułomności, niż zrobią z innych idiotów.
Przypomniał mi się czytany niedawno artykuł Mariusza Szczygła na temat czeskiego poety, pieśniarza, dysydenta, krytyka sztuki, Martina Jirousa, znanego jako "Magora", zmarłego przed kilkoma tygodniami, z którym M.S. mógł zrobić wywiad, ale... właśnie..., nie zrobił. Dlaczego? Otóż, poeta ten, dobrze znany zarówno ze swojej kontrowersyjnej, undergroundowej poezji, jak i ze swojego pijaństwa umówił się z nim w knajpie, by "napić się i pogadać". Mariusz Szczygieł pisze o tym tak: "Nie lubię zbytnio dymu ani piwa, ani zapachu piwa, ani hałasu. A na pijanych ludzi mam alergię od dziecka. (...) Już nawet wyszedłem z domu, ale po wewnętrznej walce do Magora nie doszedłem. Myślę, że w ten sposób francuski piesek na zawsze stracił okazję kontaktu z człowiekiem z krwi i kości".
I to jest właśnie przykład na to, jak nie znając człowieka osobiście (mam na myśli polskiego reportera), już go lubię.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Nuda jest nudna

    Nie chciałabym być złośliwa, ale co Ty robisz w miejscu, które Cię tak szalenie nudzi? Robisz coś dla siebie wbrew sobie? Czy to nowa cecha inteligentnych ludzi? ;)
    Czy ja się nudzę, gdy zostaję sama ze sobą? Absolutnie nie. Wrzucona w jakieś nudne okoliczności wolę cofnąć się w głąb swojej skorupy i udawać niewidzialną. Najgorszym jest dla mnie niemożność takiego wycofania. Gdy otaczający (nudni) ludzie lub okoliczności mi na to nie pozwalają. Ale i na to mam swoją metodę. Odkryłam bowiem, na czym polega prawdziwe szczęście. Trzeba wydostać się ze swojego ja, ale chodzi nie tyle o to, by się z niego wydostać, ale by poza nim pozostać, a do tego trzeba jakiejś zajmującej a jednocześnie bardzo prostej czynności. Na przykład uświadomienie sobie własnego oddechu. Czy to Ci coś przypomina? Medytację...? Wszystkie formy medytacji sprowadzają się do zbawczego skupiania uwagi. A nie ma nic świeższego i żywego niż zachowana czujność. Zachęć swój mózg do takiego wysiłku, a wtedy Twoje znudzone self odpłynie poza horyzont myśli. Zostanie sama czystość widzenia, bez jakiejkolwiek opinii na otaczający Cię nudny temat. To działa!
Widzisz, w pewnym wieku trudno o nowości, a wiadomym jest, że to właśnie one rozpalają zmysły. Ucząc się, bądź poznając coś nowego dostrzegamy całą lawinę szczegółów. Tak dzieci chłoną rzeczywistość stykając się z czymś po raz pierwszy. Potem, poprzez powtórzenia i spostrzegane analogie, wybierają drogę na skróty, a dorosły człowiek to już właściwie maszyna powtarzająca czynności i spostrzeżenia. Każde kolejne zetknięcie z podobnym zjawiskiem powoduje stępienie uwagi, bo przecież uważna obserwacja tego, co już znamy jest zbędna. A wtedy, jak mawiał Hegel: "to co znamy, ponieważ jest nam znane, staje się nieznane". Osoby i rzeczy, które znamy dobrze, rzadziej zwracają naszą uwagę. To, co nazywamy nudą, jest w gruncie rzeczy formą umysłowego skrótu, kocią drzemką ucinaną sobie za dnia. Chyba, że obserwowane "coś" ma szansę na zmianę. Bo sami postanawiamy odświeżyć swoje wrażenia, które zatraciliśmy i stępiliśmy. Czasami wystarczy popatrzeć na coś oczami artystów albo dzieci i pewne rzeczy widzimy "świeżym" okiem. A przynajmniej nie typowym, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Gdyby ktoś miał ochotę na pewne ćwiczenie na odgonienie nudy, to bardzo polecam: Obserwujcie jakiś przedmiot cierpliwie, nawet z uczuciem (jakkolwiek będzie to trudne) i zbierzcie co najmniej pięć wrażeń na jego temat, a na zawsze odmienicie jego wizerunek. Bo zdaje się, nie możemy zaczarować świata, którego dzianie się (a co za tym idzie i powtarzanie) jest często poza naszą kontrolą, ale jako ludzie jesteśmy na tyle inteligentni, że możemy zaczarować siebie uważną obserwacją. Emocjonalne poruszenie zawsze zaczyna się w bezruchu.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Funkcjonariuszki publiczne

Znaczy, że przerzucamy się na anegdoty? Dobrze, to i ja, nie chcąc się wyłamać z sugerowanej konwencji, również Wam coś opowiem. Nasunęła mi się pewna zasłyszana historia przy okazji zmian w ustawie o ochronie wybranych zawodów. Wiadomo, że od niedawna do grupy funkcjonariuszy publicznych dołączyły również pielęgniarki. Czy to jest dobry pomysł, czy nie, zostawię Czytelnikom do osobistych rozważań. Są tacy, którzy widzą tu wielkie nadużycie w rozdawaniu przywilejów, są i tacy, którzy pomysłowi przyklaskują.
Prawnicy kwestionują potrzebę szczególnych kwalifikacji w tym zakresie. Uważają, że w ramach obowiązującego kodeksu karnego można i tak już surowo karać wyskoki agresorów i wystarczy tylko trochę determinacji i konsekwencji, bo paragrafów na to nie brakuje. I że na tej zasadzie pojęcie "funkcjonariusza publicznego" można rozciągać do woli, bo zawsze się znajdzie ktoś pominięty.
Ktoś, kto wie jak wyglądają realne kontakty na linii: pielęgniarka - pacjent, zdaje sobie sprawę, że ta grupa zawodowa bywa traktowana z coraz częstszą agresją ze strony pacjentów, gdzie agresja nie przejawia się tylko na mniej lub bardziej nieparlamentarnych wyzwiskach, ale i fizycznej przemocy. I nie zawsze dana sprawa ma szanse ujrzeć salę sądową - z różnych powodów, nie tylko z niedostatku determinacji pielęgniarek.
Ale miała być anegdota.
Dobrych kilka lat wstecz. Pogotowie ratunkowe. Pacjenci czekają na przyjęcie ambulatoryjne w dolnej części budynku. Gdzieś na piętrze rozlega się dudnienie nasuwające na myśl mocne walenie pięściami w drzwi. I męski okrzyk docierający do uszu zgromadzonych: "Bożeeenaaa!! Otwieraj! Tyle lat już tu pracuję. W końcu mi się należy!"

Czy ktoś mówił, że specjalna ochrona nie należy się pielęgniarkom?

wtorek, 3 stycznia 2012

Oczy to nie wszystko

Ove, Ove, Ove...
Jesteś cyniczny. Czyżby zmiana cyfry z 11 na 12 wyzwoliła w Tobie niepotrzebną nikomu (a najmniej Tobie) zgryźliwość? Nie zgadzam się z tym, że to nasz mózg jest odpowiedzialny za "wytwarzanie lęków, prognozowanie katastrof, rozbudzanie pragnień nie do zaspokojenia (...)". Mózg jest tylko narzędziem, jak go nazwałeś: mimo, że skomplikowanym, to i tak tylko półtorakilogramowym budyniem. Moim zdaniem, za to wszystko złe, o co oskarżasz tę precyzyjną "maszynę" zamontowaną nam pod czaszką, jest nasze ego. Tylko i wyłącznie nasze egoistyczne, samolubne ja. Im bardziej rozbuchane, tym mocniej i w coraz bardziej skrzywiony sposób wykorzystujące mózg, a w rezultacie wskazujące na swoją słabość, bo charakteryzuje je pawi pokaz siły, za którym nic się nie kryje.
A to, że mężczyźni są głównie oczami, to wiadomo nie od dziś. Matka Natura tak was skonstruowała, że na widok pięknego kobiecego ciała nogi wam miękną a rozum zamienia się w mocno rozrzedzony... budyń. Tu można dokonać dalszej klasyfikacji. Na mężczyzn, którzy natychmiast potrafią powściągnąć swój erotyczny entuzjazm i nie dadzą po sobie poznać, jak wielkim wrażeniem zostali porażeni. Są inni, którzy w ogóle się z tym nie kryją i zachowują się jak psy spuszczone ze smyczy. Są i tacy, którzy wdrażają w życie taktyczny plan (im bardziej wyrachowany, tym lepszy - to też zależy od skali rażenia i rozmiarów niedościgłości gonionej zwierzyny), jak usidlić daną piękność. Bo o takich nieokrzesańcach, którzy próbują się niby przypadkiem ocierać, przybliżać, mimochodem dotykać, nie będę wzmiankować, gdyż to w hierarchii samczych odruchów najniższy stopień. No i zdarzają się i tacy, którzy tylko czekają. Na okazję, na lepsze wiatry, na dobry czas... W nieskończoność potrafią tak czekać.
A kobiety? Ha! Skończyły się czasy wyłącznie męskich polowań. Dziś kobiety również wychodzą na łowy i świetnie sobie radzą. Ale czy i one kierują się wzrokiem w poszukiwaniu męskiego kąska? Jeśli tak, to na pewno w mniejszym stopniu, niż panowie. Kobiety bowiem zwracają baczną uwagę na szczegóły. Są przewrażliwione na punkcie męskich dłoni. Mają być ciepłe, solidne i zadbane. To budzi w nich poczucie bezpieczeństwa. Buty. Kolejna rzecz, dzięki której w mgnieniu oka rozpoznają, z kim mają do czynienia i czy warto zawracać sobie głowę. Kolejna rzecz: zapach - to jest prawdziwy wabik na kobiety. Tu dominują indywidualne preferencje, dla których wybór perfum nie może być przypadkowy i niestarannie dobrany. Ogólna prezencja, której bynajmniej nie należy mylić z przyrostem mięśni na poszczególnych częściach ciała przeliczanych na czas spędzany w siłowni. Mężczyzna musi nosić się lekko a zarazem pewnie. Takie małe tiramisu. A gdy przychodzi do wymiany słów między wstępnie zainteresowanymi, tu następuje prawdziwe rozpoznanie terenu. Biada mężczyźnie, który nie grzeszy inteligencją, choćby średnim poczuciem humoru, ogólną ogładą i wyczuciem. Inaczej, dokładnie od tego momentu, może wypatrywać na horyzoncie swojego końca...