wtorek, 13 grudnia 2011

książki a krucha porcelana

Ove, gdy Ty siedzisz przed telewizorem i oglądasz podróże dwugarbnych wielbłądów przez pustynię lub czołgi najnowszej generacji (czy mają już tam zamontowane ciśnieniowe ekspresy do kawy i prysznice dla upoconych acz dzielnych czołgistów?) najeżdżające na miny w Afganistanie, ja w tym czasie tylko siedzę. To jest cała różnica między mną a Tobą w wolne sobotnie popołudnie. Nie wiem, czy któreś z nas ma jakieś większe przywileje i na czym one właściwie polegają. Oboje siedzimy - ja na kanapie, Ty w fotelu (niech zgadnę - fotel został zaprojektowany tylko po to, by cieszyć Cię już do końca świata i wyprofilowany zgodnie z krzywizną Twojego kręgosłupa); każde z nas jakby w innym celu i w inny sposób (Ty po męsku - bez koca, ja zupełnie nie po męsku, bo zaplątana we włochaty koc), ale z tego samego powodu. Bo lubimy i - chwilowo - możemy. Różnica jest, jak sam widzisz, tylko pozorna, formalna i w gruncie rzeczy - bez znaczenia. W chwili, gdy Ty zdobywasz dla siebie wiedzę o świecie ożywionym mniej lub bardziej, ja w tym czasie wypuszczam swego ducha na wolność w przestrzeń nieskończoną i niczym nieograniczoną. Żadnych czołgów, żadnych wielbłądów! Zamiast nich duży wdech strumienia mionów z górnych warstw atmosfery i wydech neutrin szybszych od światła.
Polska, to wolny kraj, mój drogi i każdy - przynajmniej teoretycznie - może w sobotnie zimowe popołudnia robić, co i jak chce.
No, ale porzućmy tę jałową dyskusję, bo dokąd nas ona zaprowadzi? Gdzieś przed oblicze absurdu doskonałego, jak sądzę. Za chwilę, znając Twoją wrodzoną skłonność do wyciągania ekspresowych wniosków i szukania dziury w całym, udowodnisz mi, że i tak mam lepiej, bo książki, które leżą obok mnie na stoliku podczas wysiadywania, wchłaniam w drodze jakiejś niewytłumaczalnej osmozy, czyli że czytam ich dwadzieścia sztuk naraz. I wcale bym się nie zdumiała tak dziwaczną konkluzją, bowiem przeczytałam ostatnio - temat udowodniony statystycznie - że dzieci, które wychowują się w domu, w którym jest dużo książek (nie wiem tylko, czy badania obejmowały również mieszkania z imitacjami książek) szybciej i łatwiej się uczą - co przekłada się na lepsze oceny na testach, nawet jeśli po te książki sięgają rzadko albo wcale - niż te dzieci, które się o nie nie potykają w swoim domu, a matka nie każe im z nich co sobotę wymiatać kurzu miotełką. Dla porównania, dzieci rodziców, którzy książek w domu nie mają, ale regularnie wypożyczają je z biblioteki, nie osiągają takich dobrych wyników na testach szkolnych. Oczywiście, chodzi tu tylko o pierwsze klasy szkoły podstawowej. Ciekawe, prawda? Od razu nasuwa się myśl, że dzieci obcujące z dużą ilością książek na co dzień (są to oczywiście książki dla dorosłych, nie kolorowe bajeczki), potrafią wchłaniać wszelkie informacje, wiedzę i całokształt intelektualny drogą oddechową albo przez skórę, bo jak inaczej to tłumaczyć? W jakimś świecie idealnym tak mogłoby być, nie przeczę, ale w naszym - brutalnie realnym i mało różowym - niekoniecznie, a diabeł - jak zwykle - tkwi miedzy kartkami. Zdaje się, że sam fakt, że rodzice gromadzą papierowe książki w domu, ustawiając je na półkach pnących się wysoko pod sufit, tudzież na podłodze, wyznaczając nimi trasę przelotową między salonem a sypialnią; na stolikach, ławach i kuchennym blacie, na parapetach zamiast kwiatków, a i bywa, że w toalecie obok papieru toaletowego, świadczy o tym, że ludzie to wykształceni, z kulturą obyci i inteligentni, a przy okazji na tyle majętni, że na kupno książek mogą sobie pozwolić, i którym nieobca jest umiejętność czytania w tej dekadzie życia, w której czytać już wcale nie muszą. Zatem, to ich żywa, nie dająca się niczym zabić inteligencja, ich szczera chęć, by ciągle poznawać, co niepoznane, powoduje, że dzieci nabierają pewności względem swojego intelektualnego potencjału. Dzięki czemu zdobywają lepsze wyniki w szkole. Bo tak naprawdę to o pewność siebie tu chodzi, a nie ciągłe wkuwanie i silenie się na intelektualizm, gdy go w naturalnym środowisku jak na lekarstwo.
Zastanawiam się teraz, czy i ja nie doszłam do podobnych wniosków już dawno temu, zanim przeczytałam ten zajmujący artykuł. Od kilku lat otaczam się książkami w języku angielskim. Czasem jakiś zryw powstańczy zmusi mnie do czytania, do obcowania z językiem, w którym wypada się dziś biegle posługiwać. Ale czekam, wciąż czekam, kiedy obce słówka przenikną mój umysł, najlepiej w nocy podczas snu i nie tyle zastąpią polskie, co przynajmniej trwale i na wieki wieków będą im towarzyszyły. Ileż ja bym za to dała komuś, kto by mi taką sztuczkę zafundował! A oddałabym przynajmniej jedną sobotę w miesiącu na mojej kanapie. Pod ciepłym kocem!
That's a good deal, isn't it?

Dla przeciwwagi, by Twoich zamyśleń czar uniósł się wysoko, pod samo błękitne niebo, zostawiam Ci piosenkę, wiekową nieco, ale nieodmiennie przeze mnie lubianą:




Z jej refrenu:

she's so vulnerable
like china in my hands
she's so vulnerable
and I don't understand
I could never hurt the one I love
she's all I've got
but she's so vulnerable
oh, so vulnerable

wcale nie wynika, że Marie i Per zgodnym chórem podnoszą wartość Twojej ukochanej porcelanowej filiżanki, z której co rano wypijasz swój herbaciany napój, a której kawałków nigdy nie chciałbyś zbierać z podłogi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz